11.08.2012 18:49
4 600 kilometrów Jawą za 200$...
Prolog.
Poczułem się malutki. Taki, jak ziarenko piasku przy ogromnym głazie. Choć człowiek którego miałem okazję u siebie gościć, nie był ogromnym, twardym, zimnym głazem, lecz zwykłym, równym facetem, a przy tym prawdziwym motocyklistą. Zatem czuję się jeszcze mniejszy… W porównaniu z nim, to chyba w ogóle mnie nie ma...
Goście, goście…
O tym, kto ma czekać na mnie w domu dowiedziałem się w drodze. Telefonicznie poinformował mnie o tym mój brat. To co powiedział prezentowało się mniej więcej następująco:
Gość z żoną + stara Jawa 350 + podróż z Ukrainy do fabryki Jawy w Czechach przez Polskę + droga powrotna + jeszcze ponad 2000 kilometrów do domu… W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakiś żart. Ale życie lubi zaskoczyć.
Konstanti i Ola.
Było koło godziny 17 gdy pod nasz dom zajechała wyczekiwana przez wszystkich stara Jawa. Obładowana bagażami i wyposażona w kufry którymi nie pogardziłby niejeden GS1200. I bynajmniej nie chodzi tu o to, jakie te kufry były wypasione, błyszczące i super przystosowane do dalekich podróży, ale o to, jak były tymi podróżami sfatygowane. Z daleka było widać, że nie zostały zamontowane przez właściciela tylko i wyłącznie w celu zaimponowania innym „turystom motocyklowym” ( z tego co zaobserwowałem, wcale nie jest to rzadkie w przypadku posiadaczy motocykli turystycznych), lecz były spełnieniem wymagań jakie przed motocyklistą stawia świat, gdy widzi, że ktoś chce zwiedzić jego spory kawałek. Poobijane, wyobdzierane i styrane turystycznym żywotem jak należy, dawały wyraźnie do zrozumienia, że ich właściciel będzie miał do opowiedzenia wiele wartych uwagi historii. I miał.
Konstanti był 48 letnim Ukraińcem, z zawodu mechanikiem, z natury podróżnikiem, z pasji motocyklistą. Do tego ogromnym fanem Jawy, o czym świadczyły choćby jego koszulki. W siodle motocyklowym od roku 1981. Kiedyś, w latach swojej młodości, startował w zawodach krosowych, później się przesiadł na „zwykłe” motocykle. Taki zestaw cech gwarantował ciekawe życie, które zapewne Konstani prowadził. Przy tym był jednak bardzo skromnym człowiekiem i nim na dobre przełamaliśmy pierwsze lody minęło trochę czasu (tak z 2 godziny :D) . Ola miała lat 36, była żoną Konstantiego od niezbyt długiego czasu, z zawodu barmanką, a podróż w jaką się wybrała ze swym wybrankiem chyba przerosła jej oczekiwania. Dowodem tego niech będzie fakt, że najwięcej radości sprawiła jej możliwość umycia włosów (ach, kobiety:)).
Jawa 350 „Goldwing”.
Przydomek „Goldwing” nadaliśmy Jawie jednogłośnie, gdy zobaczyliśmy co znajduje się na jej pokładzie. Sama Jawa została wyprodukowana w roku 1978, a obecny właściciel kupił ją za 200$. Posiadała silnik jednocylindrowy, dwusuwowy o pojemności 350cm3 i według Konstatniego była chyba najlepszym motocyklem do dalekich podróży(Ciekawe jak to się ma do wszystkich tych „globtroterów” i dziennikarzy, którzy po dystansie 3000 kilometrów stwierdzają, że jeden cylinder to za mało, że nie ciągnie, zdecydowanie brakuje elastyczności, a we dwoje na takim to już w ogóle…) Oczywiście nie obyło się bez przeróbek. Przednie zawieszenie pochodziło z motocykla enduro. Jak sam Konstatni stwierdził, taka przeróbka była niezbędna do sprawnego poruszania się tym motocyklem po drogach Ukrainy i Rosji. Podobno dziury w niektórych miejscach są tam takie, że można wpaść po kolano… Motocykl dodatkowo został wyposażony w większą owiewkę chroniącą przed wiatrem, podobną do tych które polscy milicjanci mieli w swoich MZ. Jawa zyskała jednak przydomek „Goldwing” dzięki wyposażeniu dodatkowemu, w którego skład wchodziły:
- radio (z wejściem AUX),
- głośniki,
- 3 gniazda zapalniczki,
- nawigacja GPS,
- kontrolka stanu paliwa,
- kontrolka napięcia,
- kontrolka temperatury oleju,
- zegarek,
- LEDowe światła i kierunkowskazy zamontowane na kufrach,
- gaśnica (tego to nawet chyba „goldasy” nie posiadają),
- styrane podróżami kufry,
- manierka z koniakiem,
- oraz zapewne wiele innych rzeczy, o których liczbie można wnioskować po ilości przełączników znajdujących się w okolicy kierownicy.
W oparciu o tę listę chyba każdy zgodzi się z przydomkiem „Goldwing”. Osobiście odniosłem jednak wrażenie, że Jawa poradziła by sobie ze znacznie większą ilością trudności, niż jakikolwiek „Goldas”. Oczywiście nie była to zasługa samej Jawy, lecz Konstatniego, który do dalekich wojaży swoją Jawę w taki,a nie inny sposób przygotował.
Podróże małe…
Wyprawa Konstatniego miała konkretny cel – fabrykę Jawy w Czechach. Cel Konstanti osiągnął, tyle że fabryka była zamknięta (tutaj idealnie pasuje polskie powiedzonko – „Jak w czeskim filmie…”). Nim jednak fan Jawy dotarł do wyznaczonego przez siebie celu, musiał zmierzyć się z dystansem około 2300 kilometrów. Taka odległość nie jest wynikiem tego, że Konstanti zrobił sobie „objazdówkę” po Europie, lecz wielkością Ukrainy. Gdy zapytałem Konstatiego skąd jedzie, odpowiedział, że z miasta Luhans`k leżącego nieopodal granicy z Rosją. Gdy pokazał mi to miasto konkretnie na mapie, zrozumiałem że chodzi mu o granicę wschodnią. Tak bardzo wschodnią, że musiał przejechać całą Ukrainę wszerz, by dostać się do polski. Na moje krótkie „O cholera…” gdy zobaczyłem drogę jaką musiał pokonać, wybuchł serdecznym śmiechem. A ja dalej zastanawiałem jak on tego dokonał, na swojej starej Jawie.
… i duże.
Gdy tak próbowałem ogarnąć to czego byłem świadkiem, Konstanti sięgnął do swojej kurtki i wyciągnął z niej pendrive. Podał mi go i poprosił bym podłączył do komputera, to mi coś pokaże. I pokazał. Na „penie” znajdowały się dziesiątki zdjęć ze starą Jawą i jej fanem w roli głównej, podczas podróży, która wyniosła łącznie 13 500 kilometrów. Nie ma tutaj żadnego błędu w dystansie. Ponad trzynaście tysięcy pięćset kilometrów dwusuwową Jawą o pojemności 350cm3. Podróż ta zaczęła się w mieście z którego Konstatni pochodził, a jej finał znajdował się daleko za wschodnią granicą Ukrainy, głęboko w Rosji – nad brzegami jeziora Bajkał.
Podróż nad Bajkał Konstanti odbył sam (przynajmniej z tego co mówił, a i na zdjęciach jakiegoś stałego kompana nie widziałem). Oczywiście w podróży tej pomagali mu inni motocykliści z którymi się wcześniej umówił, lub Ci których spotkał na swojej drodze. Śmiał się, że jeden motocyklista „odprowadzał” go np. 200 kilometrów, by później przejął go kolejny motocyklista, u którego Konstanti spał. I tak cała procedura kilka razy. Sypiał głównie w namiocie. Czasem rozbitym na dziko, gdzieś w głuszy syberyjskiej tajgi, a czasem u kogoś w ogrodzie. Jeśli nadarzyła się okazja, sypiał u tych którzy go gościli w domu. Choć ze zdjęć i własnego doświadczenia wiem, że nie korzystał zbyt chętnie z ludzkiej gościnności. Nie robił tego bynajmniej z ewentualnego strachu, czy braku zaufania do ludzi, lecz nie chciał nikomu sprawiać choćby najmniejszych trudności swoją osobą. Nawet będąc u mnie chciał się rozbić w ogrodzie, choć miał, tylko i wyłącznie do własnego użytku, łazienkę i pokój.
Zdjęcia kolejno przeskakiwały, zmieniały się twarze i krajobrazy. Biedne wioski i domy - bogate cerkwie. Mnie osobiście najbardziej zaszokowały drogi, np.: szutrowa nawierzchnia drogi „krajowej” przez ponad 2000 kilometrów. Dość ciekawe były też znaki drogowe – miejscowość „taka i taka” – 1875. Jeden z kolegów brata, gdy zobaczył zdjęcie z takim znakiem, pomyślał że chodzi o jakiś pomnik i datę… (chodziło o kilometry).
Nie wiem czy Konstatni był tak dobrym fotografem, czy po prostu Syberia jest tak piękna. Żółć, fiolet, każdy odcień zieleni i błękitu mieszały się na zdjęciach z szarymi zabudowami ludzkich osiedli. Raz głęboka tajga, raz pusty syberyjski step, a na dokładkę krajobrazy rodem z księżyca, czy marsa. Bajkał i jego okolice nawet widziane tylko na zdjęciach robią wrażenie. W jednym miejscu łagodnie opadający brzeg, kawałek dalej stromy klif, gdzieś w oddali wystająca wysoko ponad powierzchnię jeziora skała. Woda czysta do tego stopnia, że można nią przepijać wódkę. Świadczyć o tym może jej przezroczystość sięgająca podobno 40 metrów. Konstanti śmiał się, że płynąc promem jeszcze daleko od brzegu mógł zobaczyć dno jeziora. Ryb podobno mnóstwo, lecz żyją dość głęboko, głównie z powodu temperatury wody oscylującej w okolicy 8oC. Trzeba zatem używać specjalnych sieci. W niektórych miejscowościach termin „asfalt” pomimo tego że znany, postrzegany jest raczej jak pojęcie abstrakcyjne. Trochę tak jak z Yeti –niby jest, ale nikt go nie widział.
Poza Bajkałem Konstani zaliczył jeszcze jakiś zlot po drodze. Zlot ten nie różnił się wiele od naszych polskich zlotów. Motocykle, namioty, kapela, toczenie beczki z piwem motocyklem (no, może u nas nie ma mongolskich harleyowców). Jawa Konstantiego również na owym zlocie wzbudzała zainteresowanie. Jeden z posiadaczy Hondy Africa Twin podobno nie mógł uwierzyć, że ktoś starą Jawą przebył dystans podobny do niego. Zobaczył, uwierzył, pogratulował.
Epilog.
Nie piszę więcej, bo i tak już tego dużo. Poniedziałkowym rankiem odstawiliśmy Konstantiego z Olą na drogę biegnącą w stronę Krakowa. Pożegnał się i ruszył dalej, zostawiając za sobą charakterystyczny zapach spalin wymieszanych z olejem, oraz zaproszenie do siebie. Stałem swoim "X" razy droższym od jego Jawy motocyklem i mogłem mu tylko pomachać... Taki się czułem malutki... Jego historię opisałem jako najlepszy dowód na to, że typ, marka i moc praktycznie nie mają znaczenia dla prawdziwego motocyklowego podróżnika. No bo co komu z GSa 1200, gdy z nieba leje się deszcz strumieniami, a przed nami droga która asfaltu nigdy nie widziała? Nic nie zrobi elektronika, moc i moment, bo jechać i tak, i tak się nie da. Stoi wtedy taki sprzęt, tak samo jak stałaby Jawa i każdy inny motocykl. Znajdź mechanika od „super turystycznego sprzętu” nad Bajkałem. Konstanti sfotografował nawet jeden sprzęt, który porzucił jakiś „Hans”, bo mechanika znaleźć nie mógł. Gdy jemu w Jawie wypaliło dziurę w tłoku, to wymienił go w trzy godziny…
Po spotkaniu z takim człowiekiem można dojść tylko do jednego wniosku – najsłabszym ogniwem podróży nigdy nie będzie maszyna, lecz człowiek. A najlepszym motocyklem turystycznym nie jest ten „mający wszystko”, lecz ten który będziemy umieli sami naprawić gdy odmówi posłuszeństwa. Można przecież z Australii do Anglii przyjechać wozidełkiem dla listonoszy (historię można znaleźć w „Świat Motocykli” nr.7 (225) LIPIEC 2012), objechać Europę Rometem (http://william350.w.interia.pl/), a do Norwegii wybrać się na R1 (http://www.norwegofil.pl/wasze-podroze/samochodem/yamaha-yzf-r1- przez-skandynawie.html).
Chociaż, jakby powiedziało to zapewne wielu importerów „sprzętów do objeżdżania świata”, ja jestem głupi i się nie znam.
I pewnie mają rację:)
The End:)
Komentarze : 6
Przecież Jawa 350 ma dwa cylindry :-)
Do: przypadkowy_motocyklista
Zapewne po części zamienne hehe :):)
A tu zonk, fabryka zamknięta .... nie mógł wcześniej sprawdzić w necie albo zadzwonić ?
Taki wielki podróżnik a taki gamoń ?
A po co on do tej fabryki Jawy jechał? Tak tylko zobaczyć, czy w jakimś innym celu?
Z wypiekami na twarzy to przeczytałem. Kolejny świetny weekendowy wpis. Jawa z wielkim sercem, podobnie jak jej właściciel. Respect!
Jakiś czas temu stwierdziłem, że jak się na prawdę chce podróżować, to się będzie. Niezależnie od dosiadanego / posiadanego sprzętu.
Dzięki za dowiedzenie mojej tezy. Pozdrów Konstantija ode mnie.
Archiwum
Kategorie
- Na wesoło (656)
- Ogólne (151)
- Ogólne (5)
- Ogólne (2)
- Wszystko inne (25)
- Wszystko inne (4)